"Będąc zaprzyjaźniony z franciszkanami, dzięki uprzejmości o. dr Czesława Barana, w archiwum franciszkańskim w Warszawie odnalazłem oryginalne listy matki św. Maksymiliana Kolbego pisane w okresie okupacji. Jeden z tych listów zwrócił moją szczególną uwagę. W liście tym Maria Kolbe pisze, że była świadkiem przedziwnego wydarzenia dotyczącego jej syna. Otóż w 1941 roku, w krótce po męczeńskiej śmierci Maksymiliana, Maria Kolbe obudziła się o 7 rano. Gdy zaczęła poranną modlitwę, usłyszała delikatne jakby pukanie do drzwi, które otworzyły się i… nagle zobaczyła ku wielkiemu zdziwienia swego syna w habicie. Był radosny, twarz miał uśmiechniętą i otaczało go przedziwne światło. W pierwszej chwili pani Kolbe zaniemówiła z wrażenia, wyczuwając intuicyjnie, że chociaż widzi syna, to jednak jest to jakaś nieziemska jego postać. Zapytała po chwili milczenia: „Synu, czy Niemcy ciebie puścili?” Tajemnicza postać przeszła przez pokój, zbliżyła się do okna i rzekła: „Nie martw się o mnie, matko. Tam, gdzie jestem, jest pełnia szczęścia”. To powiedziawszy… znikł nagle! Wówczas pani Kolbe zrozumiała, że jej syn na pewno nie żyje, a widziała jego ducha. Na potwierdzenie tego faktu jeszcze tego dnia otrzymała wiadomość o śmierci Maksymiliana Kolbego. W dalszym opisie tego zjawiska Maria Kolbe z naciskiem i całą świadomością podkreśla, że nie był to sen, lecz realne przeżycie na jawie, które widziała i słyszała własnymi zmysłami."
Źródło: Kraszewski Z. "Tajemnica życia wiecznego," Oficyna Wydawnicza Adam, s. 146
"Było to zimą, w opuszczonym klasztorze w Foggi. O. Pio siedział przy kominku i ogrzewał się:
"Pozostałem sam blisko kominka. Byłem zatopiony w modlitwie, kiedy drzwi otworzyły się i wszedł
stary człowiek. Ubrany w starą pelerynę powszechnie noszoną przez starych ludzi w San Giovanni
Rotondo i usiadł obok mnie. Spojrzałem na niego, lecz wcale nie pomyślałem o tym, jak udało mu się
wejść do klasztoru o tej porze. Spytałem go:
- Kim jesteś? Czego chcesz?
Mężczyzna odpowiedział:
- Ojcze Pio, jestem Pietro di Mauro, przezywany Precoco. Zmarłem w tym klasztorze 18 września 1908 r.
W pokoju nr 4, wtedy ten klasztor był jeszcze przytułkiem dla bezdomnych. Pewnej nocy zasnąłem z palącym
cygarem, moje łóżko zapaliło się. Udusiłem się i spaliłem żywcem. Jestem nadal w czyśćcu i potrzebuję
Mszy św. aby moja dusza została stąd uwolniona. Pan Bóg pozwolił mi przyjść do ciebie i poprosić
o twoje modlitwy.
Po wysłuchaniu jego opowieści przyrzekłem mu:
- Możesz być pewny, że jutro odprawię Mszę św. za twoje uwolnienie. Wstałem i poszedłem za nim do drzwi
klasztoru. Nie zdawałem sobie sprawy, że o tej porze drzwi były dobrze zamknięte na klucz i zaryglowane
dwoma żelaznymi sztabami. Otworzyłem drzwi i pożegnałem starego człowieka, mówiąc mu do widzenia.
Była pełnia księżyca, a plac przed klasztorem był pokryty śniegiem. Było tak widno, jak w ciągu dnia i nagle
zdałem sobie sprawę, że ten mężczyzna, który był tuż obok mnie, zniknął. Byłem przerażony i powróciłem do
gościnnego pokoju i omal nie zemdlałem".
Kilka miesięcy później o. Paolino dowiedział się, że Petro di Mauro rzeczywiście istniał. Zmarł 18 września
1908 r. na skutek pożaru."
Źródło: Kraszewski Z. "Tajemnica życia wiecznego," Oficyna Wydawnicza Adam, s. 163
"Pod koniec postulatu (29 IV 1926) przełożeni wysłali mnie do Krakowa do nowicjatu. Radość niepojęta panowała w duszy mojej. Kiedyśmy przyjechały do nowicjatu, Siostra (…) przychodzi do mnie (po śmierci) i każe mi iść do Matki Mistrzyni i powiedzieć, żeby Matka prosiła jej spowiednika księdza Rosponda, żeby za nią odprawił jedną mszę św. i trzy akty strzeliste. W pierwszej chwili powiedziałam, że dobrze, ale na drugi dzień pomyślałam sobie, że nie pójdę do Matki Mistrzyni, ponieważ niewiele rozumiem, czy to sen, czy jawa. I nie poszłam. Na przyszłą noc powtórzyło się to samo wyraźniej, w czym nie miałam żadnej wątpliwości. Jednak rano postanowiłam sobie, że nie powiem o tym Mistrzyni. Dopiero powiem, jak ją zobaczę wśród dnia. Zaraz się z nią (umarłą) spotkałam na korytarzu, robiła mi wyrzuty, że nie poszłam zaraz i napełnił duszę moją wielki niepokój, więc natychmiast poszłam do Matki Mistrzyni i opowiedziałam wszystko, co zaszło. Matka odpowiedziała, że tę sprawę załatwi. Natychmiast spokój zapanował w mej duszy, a na trzeci dzień owa siostra przyszła i powiedziała mi: „Bóg zapłać”."
Źródło: Kowalska F. "Dzienniczek," Wydawnictwo Księży Marianów 2009, s. 28
"W listopadzie 1819 roku w celi klasztornej ojców dominikanów w Wilnie podczas nocnej modlitwy ukazała się jaśniejąca postać Andrzeja Boboli. Do przestraszonego o. Alojzego Korzeniewskiego Bobola rzekł: „Nie lękaj się! Bóg wysłuchał twoją modlitwę i oto jestem przed tobą, ponieważ mnie niejednokrotnie wzywałeś. Polska zmartwychwstanie, a ja zostanę jej patronem. Stanie się to po wielkiej bitwie narodów.” Zdumionemu zakonnikowi brewiarz wypadł z ręki: „Ojcze Andrzeju, czy to, co ja widzę, nie jest snem lub zjawą?” – zapytał. W odpowiedzi usłyszał wyraźny głos: „Nie! Twoja wizja jest rzeczywista, a na dowód tego pozostawię ci znak.” Bobola uczynił ruch ręką i znikł. O. Korzeniewski tej nocy już nie mógł zasnąć. Dopiero rano ze zdumieniem razem z konfratami zauważył na stoliku drewnianym dłoń odciśniętą tak dokładnie, że można było rozpoznać nawet linie papilarne. Wyznaczono nawet nagrodę za wskazanie, jaką techniką zostało to wykonane, ale najwięksi fachowcy nie potrafili na to odpowiedzieć."
Źródło: Kraszewski Z. "Tajemnica życia wiecznego," Oficyna Wydawnicza Adam, s. 62
"O. Giuseppe Antonio był bliskim przyjacielem o. Pio przez wiele lat. Przebywając w klasztorze św. Anny
w Foggi ciężko zachorował na dolegliwości nerkowe. 30 grudnia 1936 roku powiadomiono o. Pio, że jego
drogi przyjaciel jest śmiertelnie chory i prosi o modlitwę w swej intencji. Jeszcze tej samej nocy, gdy
o. Pio był pogrążony w modlitwie za swego przyjaciela, usłyszał pukanie do drzwi celi.
„Proszę wejść” – powiedział o. Pio – „słyszałem, że jesteś chory”
-„Czuję się dobrze. Wszystkie moje bóle zniknęły na zawsze. Przyszedłem podziękować ci za twoje
modlitwy”. Tajemnicza postać nagle znikła, gdy o. Pio wstał, chcąc pożegnać się z przyjacielem.
Rano otrzymał wiadomość, że o. Giuseppe Antonio zmarł w nocy."
Źródło: Kraszewski Z. "Tajemnica życia wiecznego," Oficyna Wydawnicza Adam, s. 165
"Kiedy byłam przed Najświętszym Sakramentem w dzień Bożego Ciała, zjawiła się przede mną nagle jakaś osoba zanurzona w ogniu. Politowania godny stan, w jakim się znajdowała, pobudzający mnie do obfitych łez uświadomił mi, że cierpi w czyśćcu. Powiedziała mi, że jest duszą zakonnika benedyktyna, który mnie spowiadał pewnego razu i polecił mi przystępować do Komunii świętej. Przez wzgląd na to pozwolił mu Bóg zwrócić się do mnie, abym przyniosła mu ulgę w jego cierpieniach. Prosił mnie, bym przez trzy miesiące ofiarowała za niego wszystko, co tylko będę mogła zrobić i wycierpieć. Obiecałam mu to wypełnić, skoro tylko otrzymam pozwolenie od swojej Przełożonej. Powiedział mi, że powodem jego wielkich cierpień było to, iż przedkładał swój interes nad chwałę Bożą przez zbytnie przywiązanie do dobrej opinii o sobie; drugim powodem był brak miłości względem braci; trzecim - nadmiar uczuć naturalnych wobec stworzeń. Trudno mi wyrazić, co musiałam wycierpieć przez te trzy miesiące, gdyż zakonnik ten nie opuszczał mnie wcale i zdawało mi się, że widzę go całego w ogniu wśród tak dotkliwych boleści, że prawie ustawicznie jęczałam i płakałam. Przełożona moja, przejęta współczuciem, nakazała mi mocne pokuty, zwłaszcza dyscypliny. Wreszcie pod koniec trzech miesięcy ujrzałam do przepełnionego radością i chwałą: odchodził cieszyć się swoim szczęściem wiecznym, a dziękując mi powiedział, że będzie się za mną wstawiał u Boga."
Źródło: Kraszewski Z. "Tajemnica życia wiecznego," Oficyna Wydawnicza Adam, s. 92-93